Małgorzata Jabłońska

Morawy Wielkie. Znaleźli w niewielkiej wsi swoje miejsce na ziemi

Morawy Wielkie. Znaleźli w niewielkiej wsi swoje miejsce na ziemi
Małgorzata Jabłońska

Odwiedziliśmy państwa Halinę i Zbigniewa Lasotów - małżeństwo, które z dnia na dzień postanowiło zmienić swoje życie i osiąść w Morawach Wielkich.

Halina i Zbigniew Lasotowie mówią o sobie, że są urodzonymi mieszczuchami, którzy znaleźli swój szczęśliwy kawałek ziemi pod niebem maleńkiej, północnomazowieckiej wsi. Małżeństwo przed siedmiu laty porzuciło wygodne życie na osiedlu szeregowych domów pod Grójcem i, niemal z dnia na dzień, przeprowadziło się na rubieże cywilizacji - do Moraw Wielkich w gminie Krzynowłoga Mała.

Nazwa miejscowości jest nieco kokieteryjna, ponieważ jest ona wielka jedynie z nazwy. Do posiadłości wiedzie najpierw szutrowa droga, biegnąca nieopodal kopalni żwiru, a następnie wysadzana brzozami alejka, wiodąca wśród lichego żyta. U jej kresu naszym oczom ukazuje się brama zwieńczona dużym szyldem „Rancho Kiler” i dopisanym drobnym drukiem ostrzeżeniem: „Uwaga pies zabójca”. Tą krwiożerczą istotą okazuje się być pies - Kiler, którego imię stało się inspiracją do nazwania posiadłości. Ale jeśli ktoś spodziewa się ujrzeć szczerzącego kły dobermana, rzucającego się z pianą na pysku na Bogu ducha winnych przybyszy, będzie w ogromnym błędzie. Kiler to... york miniaturka, który głośnym szczekaniem powiadomił o naszym przybyciu. Towarzyszy mu Brutus - rasy tożsamej.

Decyzja chwili

Po przekroczeniu bramy wkraczamy do krainy czarów. Wśród sąsiadujących z kopalnią nieurodzajnych piachów, przycupnęła tętniąca życiem i porośnięta bujną zielenią oaza, do której ściągają z okolicy wszelkie żywe stworzenia. Tak właśnie wygląda otoczenie domu gospodarzy. Jest tu polana z najprawdziwszymi koźlarzami, grzybami z rodziny borowikowatych, które nieskromnym pięknem swoich czerwonych łebków pysznią się u stóp ukwieconego skalnika. Zaraz potem napotykamy najprawdziwszą chatkę Baby Jagi, która została wybudowana dla wnuczki gospodarzy, ale pan Lasota przewrotnie lubi mawiać, że własnoręcznie wybudował lokum dla swojej teściowej. Jednak małej architektury jest tu znacznie więcej, nie zabrakło choćby drewnianego, klimatycznego wiatraka.

- Jak to się stało, że Państwo tu trafili, co skłoniło Państwa do osiedlenia się na tym terenie? - dopytuję.

- Trafiliśmy w prasie na ogłoszenie o sprzedaży siedliska, pojechaliśmy je zobaczyć, pobyliśmy tu niecałą godzinę. Mieszkała w nim starsza pani, która nie dawała sobie rady z utrzymaniem domostwa i chciała przeprowadzić się do miasta - wspomina pan Zbigniew.

Siedlisko było zaniedbane, tu gdzie dziś rozpościera się piękny, obsypany kwiatami ogród, rosły chaszcze i pokrzywy do pasa.

- Spodobało nam się tutaj na tyle, że w drodze powrotnej, na wysokości Makowa Mazowieckiego, podjęliśmy decyzję. Kupione! Można powiedzieć, że nabyliśmy ten dom jak parę rękawiczek. Działaliśmy szybko i dość odważnie. Gdybyśmy zaczęli wszystko analizować, pewnie nigdy nie zdobylibyśmy się na przeprowadzkę. Można było dzielić włos na czworo i zastanawiać się, czy na tej otwartej przestrzeni nie grasują wichury, a może na tym odludziu często nie ma prądu, czy domu nie zjadają korniki, martwić się ogrzewaniem i zawianymi zimą drogami. Ale my jesteśmy rzutcy i w życiu zawsze szliśmy na całość. Zamieszkaliśmy tu trochę z przypadku, ale do tej pory, a minęło już siedem lat, odkrywamy tylko pozytywne aspekty. Wychodzimy z założenia, że chytry dwa razy traci, a szybka decyzja to dobra decyzja - tłumaczy gospodarz.

- Zmęczyło nas mieszkanie w mieście, smog oprysków spowijających okolice Grójca, które jest zagłębiem sadowniczym. Mieliśmy też dość stresującej pracy - dodaje gospodyni.

Pan Lasota był kierownikiem budowy i inspektorem nadzoru, potem prowadził własną firmę brukarską, a pani Halina całe dorosłe życie przepracowała w grójeckiej spółdzielni mieszkaniowej. W weekendy razem prowadzili bar Harnaś na giełdzie w Słomczynie.

- Chcieliśmy coś zmienić w tym naszym zdominowanym pracą świecie i tak uczyniliśmy. Dom i bar zapisaliśmy synowi, ja z dnia na dzień po 20 latach zrezygnowałam z pracy - wyjaśnia pani Halina. - Zostawiliśmy tam niemal wszystko, spakowaliśmy się w dwie walizki, zabraliśmy psy i przeprowadziliśmy się do Moraw. Całe nasze życie zmieniliśmy na klaśnięcie dłońmi. Mąż przez dwa lata po przeprowadzce kierował jeszcze firmą, ale kryzys spowodował, że to zajęcie porzucił. Znajomi i rodzina mają nam trochę za złe taką woltę, niektórzy stukają się w czoło, a jeszcze inni twierdzą, że zamieszkanie na takim odludziu powinno być karalne. Dziwią się, że nie baliśmy się tak oddalić od cywilizacji. A tu jest bezpieczniej, niż mogłoby się wydawać. Do tego utrzymanie jest dużo tańsze niż w mieście. Drewno pozyskujemy z własnej działki, mamy kominek z obiegiem grawitacyjnym, który zimą ogrzewa cały dom. Woda jest tutaj bardzo tania. Prócz elektrycznej termy używamy starej kuchni, która jest wyposażona w wężownicę ogrzewającą wodę, wystarczy spalić kilka badyli i kąpiel gotowa. Myślimy też o założeniu paneli fotowoltaicznych.

A jej mąż wraca wspomnieniami do początku ich wspólnego życia.

Nie ma na co czekać

- Ze ślubem było tak jak z całym naszym życiem, szybko. Mieliśmy po dwadzieścia jeden lat, dziś nasz syn ma 37 lat. I jest spokój, nie martwimy się, że dziecku trzeba pomóc w usamodzielnieniu się, bo dotychczas zdążyliśmy zrobić wszystko co potrzeba. Żyliśmy na wysokim biegu, teraz nieco zwolniliśmy i możemy sobie pozwolić na smakowanie każdego dnia - przyznaje pan Zbigniew. I dodaje: - Wszyscy sobie obiecują, że jak pójdą na emeryturę, w końcu odbiją sobie wcześniejszy brak czasu. My zrobiliśmy odwrotnie. Wyszaleliśmy się wcześniej, zwiedziliśmy kawałek świata, zobaczyliśmy to, co chcieliśmy. Niedługo dojdziemy do właściwych emerytur i cieszymy się, że przebycie 20-kilometrowej trasy pod Reglami mamy już za sobą, bo za 5 lat mogłoby nam nie starczyć na to sił. Po przeprowadzce przestaliśmy funkcjonować w kieracie obowiązków, nic nas już nie goni, zniechęcenie i wypalenie zawodowe minęły. Dziś żyjemy naprawdę i możemy pozwolić sobie na to, aby celebrować każdy dzień - tłumaczy pan Zbigniew.

Małżeństwo zgodnie przyznaje, że styl życia jaki wybrali nie będzie odpowiedni dla każdego.

- To trzeba kochać, a jeśli coś się kocha, to człowiek w tym się odnajduje i nic go nie męczy. My kochamy naturę, przyrodę, widzimy piękno w kamieniach, w które ta okolica obfituje - mówią.

Kamień jest tu budulcem dostępnym w każdej ilości, gospodarze postanowili wykorzystać go w ogrodzie. Powstało oczko wodne, z którego dobiega uroczy rechot żab, skalniak, kolumienki wiodące w głąb posesji, grill, piec chlebowy do wypieku chrupiących bochenków i najlepszej pizzy na świecie. Z tego budulca powstała także wędzarnia. Gospodarze robią wyroby wędliniarskie, specjalnością rodziny są wędzone udka kurczęce, świetnie udaje się biała kiełbasa. Mieszkańcy siedliska pomyśleli także o własnej, maleńkiej hodowli zwierząt gospodarskich. Nieopodal rosnącego na tyłach posesji zagajnika mieści się zagroda dla gęsi, swoje miejsce znalazły tu także króliki i jedna kura nioska. Cały inwentarz karmiony jest wyłącznie naturalną paszą, dzięki czemu domownicy mają na podorędziu zdrowe i najwyższej jakości mięso. Na działce nie mogło zabraknąć warzywnika, który nie widzi syntetycznych nawozów, ani oprysków. Jak przyznają państwo Lasotowie, we własnym zakresie są w stanie wytworzyć 80 proc. żywności, a już dwa lata po przeprowadzce przestały się ich imać choroby i przeziębienia, które w „poprzednim” życiu przechodzili dwa razy do roku.

Nie mniej niż ogród zachwyca dom - nieduży, drewniany i wygodny, a jego unikalny wystrój jest najlepszym odzwierciedleniem niepospolitych osobowości gospodarzy. Jest tu gustownie urządzony pokój dzienny z kominkiem i kanapą przykrytą piękną patchworkową kapą, wydzierganą na szydełku przez panią Halinę. Zdaniem gospodyni robótki ręczne, prócz prac ogrodowych, są najlepszym na świecie sposobem na pozbycie się stresu. Sercem mieszkania jest urządzona ze smakiem kuchnia, z wielkim stołem gotowym na przyjęcie gości. Na atmosferę domostwa najsilniej wpływają obrazy, zdobiące niemal każdą ze ścian. Ich obecność jest wyrazistym dowodem na to, że zamieszkuje tu osoba obdarzona duszą artysty. Przytulny dom w klimacie sielskiej, rustykalnej posiadłości utrzymany jest w ciepłych, pastelowych barwach, oddających radosny charakter jego właścicieli. To jednak tylko część prawdy, ponieważ łazienka to prawdziwy ewenement, zdradzający śmiałość i nieschematyczność mieszkańców rancha. Ściany i sufit pokryte są mieniącą się mozaiką pieczołowicie ułożoną z potłuczonych luster. Pomieszczenie urządzone jest z prostotą i smakiem, a „glazura” z tysięcy odłamków wywołuje piorunujący efekt skrzenia się światła i wielowymiarowej przestrzeni. Każdemu znane jest powiedzenie, że potłuczenie lustra przynosi 7 lat nieszczęść. Na ścianach łazienki państwa Lasotów tych nieszczęśliwych lat znalazło się pewnie około setki.

Niebieskie ptaki

- Oczywiście mamy pełną świadomość istnienia ludowych przepowiedni, na naszej zabitej dechami wsi stykamy się z nimi na co dzień - mówi z uśmiechem pan Zbigniew. - Żyjemy tu w otoczeniu różnych przekonań, nasi sąsiedzi sądzą, że tą łazienką sprowadzimy na siebie kłopoty. Uważają też, że spojrzenie na rosnący grzyb wstrzymuje jego wzrost. Na przykładzie naszych koźlarzy pokazujemy im, że to nieprawda, oni jednak twardo obstają przy swoim. To przekonania opierające się wszelkiej logice, ale obserwujemy je z zainteresowaniem, zwłaszcza, że prezentują je nierzadko ludzie wykształceni. Myszy biorą się spod miotły, kamienie rosną na polach, człowiek może mieć złe oczy i rzucić urok. Jest tego tak dużo, że można na tej podstawie stworzyć obszerną kronikę ludowych mądrości - mówią gospodarze.

Jednak, jak przyznają, nie dbają o ewentualne skutki zabobonnych przekonań, ponieważ przez życie idą z uśmiechem na ustach i pozytywnym nastawieniem, które nie raz pozwoliło im wyjść obronną ręką z rozmaitych opresji. Mimo, iż nasi bohaterowie uważani są przez tutejszych mieszkańców za sympatycznych dziwaków i niebieskie ptaki, ich dni wypełnione są działaniem. Uprawiają ogródek, doglądają zwierząt, robią sery, wędliny, chodzą do lasu na kurki. Pasją pana Lasoty jest wytwarzanie domowych nalewek i win. Robi wyśmienite porto, wina z owoców dzikiej róży, czeremchy i głogu, a więc roślin, w które obfituje okolica. Na tym jednak nie koniec, ponieważ spod jego ręki wychodzą też lecznicze krople i nalewki. Wytwarza wzmacniający środek z mniszka lekarskiego, miksturę na odporność z czarnego bzu, wzmacniającą pracę serca nalewkę na głogu i odżywczy wyciąg z perzu. Pan Lasota metodą prób i błędów sam komponuje nie tylko smaczne i prozdrowotne trunki, ale i naturalne leki. Na ból stawów i reumatyzm znakomitym antidotum okazało się smarowidło na bazie nafty z dodatkiem ziela pokrzywy, z kasztanowcem i orzechami. Oczywiście wszystko wytwarzane jest z dziko rosnących roślin i jak zapewnia pan Zbigniew, przy długotrwałym stosowaniu potrafi sprawić cuda. Jego żona w Morawach zaczęła z powodzeniem realizować się artystyczne, to spod jej ręki wyszły wszystkie dzieła ozdabiające dom.

- Od dziecka lubiłam malować, tylko moje życie biegło w takim tempie, że nigdy nie miałam na to czasu. Dopiero tutaj mogę oddawać się temu hobby bez ograniczeń. Zaczęłam malować na płótnie, a większość dotychczasowych obrazów darowałam ludziom w prezencie. Niedawno, aby nie wydawać funduszy na podobrazia, zaczęłam malować na plastrach brzozowego drewna. Maluje się na tym niezgorzej, a materiał jest za darmo. Moi znajomi doradzili mi, żebym spróbowała je sprzedawać. Już kilka razy byliśmy na przasnyskim targu i w ciągu niedługiego czasu udało mi się je sprzedać, ale nie oceniam moich prac szczególnie wysoko - przyznaje skromnie.

Recepta na szczęście

A trzeba przyznać, że dzieła pani Haliny, choć kosztują zaledwie od kilkunastu do kilkudziesięciu złotych, są pełne czaru i mają w sobie naturalny urok. Ma na to wpływ nie tylko surowe piękno brzozowych desek, ale przede wszystkim klimat malowanych pejzaży, sprawiający że obrazy emanują pozytywną energią i przepięknymi barwami. Artystka inspiracje czerpie wprost z natury, zachwyca się zachodami słońca i namiętnie je fotografuje, aby na deskę przelać widoki prawdziwe i niepowtarzalne.

Opuszczamy ranczo Kiler przekonani, iż obecne życie państwa Lasotów jest najlepszym dowodem na to, że optymistyczne, odważne i niestandardowe podejście do rzeczywistości może być znakomitą receptą na szczęście. W bramie żegna nas sylwetka rzeźbionego Harnasia będącego wspomnieniem słomczyńskiego baru oraz szczekanie Brutusa i Kilera, które podczas zwiedzania posiadłości dawały wyraz miłości do swoich opiekunów, nie odstępując ich nawet na krok.

Małgorzata Jabłońska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.