Cała sala śpiewa z nami, czyli konferansjerka od kuchni

Czytaj dalej
Fot. Robert Majkowski
Robert Majkowski

Cała sala śpiewa z nami, czyli konferansjerka od kuchni

Robert Majkowski

To nie dla nich idziemy na koncert, festyn czy dożynki. Ale prawda jest taka, że to od nich zależy temperatura imprezy, którą prowadzą

Taka praca: wychodzisz i gadasz. I jeszcze nikt ci nie przerywa! - śmieje się Staszek Orłowski z Ostrołęki. Konferansjerem jest od około 15 lat.

- Swojego debiutu nigdy nie zapomnę. Gdy chodziłem do 6 czy 7 klasy szkoły podstawowej, polonistka spytała mnie, czy będę prowadził konkurs recytatorski. Odparłem: ja nie poprowadzę? Biorę to na klatę! I chyba przeceniłem trochę swoje umiejętności… To był szkolny etap konkursu Miejsce Urodzenia. Gdy rozpoczynałem imprezę, a cała sala pełna uczniów, nauczycieli ucichła, powiedziałem: „Dzień dobry, witam państwa na szkolnym etapie konkursu… Szkoła Rodzenia”. Wszyscy zanieśli się śmiechem, a ja nie miałem gdzie się schować. Kiedy już wszystkie śmiechy ucichły, ze skruchą powiedziałem: „Przepraszam, czy ja mogę jeszcze raz?” Za każdym razem, gdy wchodziłem na scenę, panie z jury walczyły ze śmiechem… Konkurs trwał trzy godziny i to były jedne z najdłuższych trzech godzin w moim życiu.

Wyrwa w programie? Żaden problem

Mniej „dramatyczny” był debiut Kuby Rutki, który także jest konferansjerem, a od kilku lat prowadzi imprezy razem ze Staszkiem.

- Zaczynałem od apelów szkolnych - opowiada Kuba. - Potem wszystko, co się działo w szkole - rozpoczęcie, koniec roku, studniówka - mówi Rutka. I to mi się podobało. Czułem się jak ryba w wodzie. Po prostu lubię mówić do ludzi, opowiadać im coś. A w duecie ze Staszkiem jest jeszcze fajniej. Mamy te same, dość specyficzne poczucie humoru, często dogryzamy sobie. Na scenie stanowimy jeden żywioł.

Który podczas imprez… idzie na żywioł.

- Nasze przygotowanie polega głównie na przejrzeniu materiałów otrzymanych od organizatora. Przeglądamy je podczas dojazdu na miejsce - przyznaje Kuba. - A i tak wychodzimy na scenę i mówimy zupełnie coś innego.

- Wchodzimy rzeczywiście z marszu - dodaje Staszek. - Dlatego w tej pracy, moim zdaniem, najważniejsze są taka pozytywna pewność siebie, otwartość i elastyczność. Naszą wadę, czyli gadulstwo, potrafiliśmy przekuć w zaletę. Ja nawet wcześniej zacząłem mówić niż chodzić.

Kiedyś obserwowaliśmy dosyć znanego konferansjera podczas prowadzenia imprezy. Miał pięciominutową lukę w programie. I spanikował. Latał po scenie do organizatorów, nie wiedział, co ma robić. My czasem musimy sobie radzić z luką 20-minutową i dla nas to nie jest żaden problem.

Konferansjer jak biustonosz

A problemów podczas imprez jest cała masa. Wiele osób zapomina, że „dobry konferansjer jest jak biustonosz. Z pozoru niepotrzebny, ale podtrzymuje całość”. Nasi rozmówcy uważają, że ich profesja jest niedoceniana.

- Ludzie z zewnątrz mają wrażenie, że my właściwie nic nie robimy - mówi Kuba. - Że tylko wychodzimy, zapowiadamy artystów, ci grają przez godzinę, a my w tym czasie bujamy się na hamakach i popijamy koktajle.

- Nie to, żebyśmy się przechwalali, ale konferansjerzy są od wszystkiego - dodaje Staszek.

Bo po „kilku słowach do publiczności” ich praca się nie kończy. Po zejściu ze sceny nie mają chwili dla siebie: jeden zespół pyta o której gra, ktoś z widzów dopytuje o szczegóły występów, organizator prosi, żeby powiedzieć coś o stoisku w rogu i sponsorze, kolejny artysta tłumaczy, żeby zapowiedzieć go w określony sposób; a w tym czasie pani z przedszkola docieka, gdzie odtworzyć płytę z podkładem muzycznym, choć akustyk znajduje się kilka kroków dalej...

- Tak to naprawdę wygląda - kwituje Staszek. - Są imprezy, kiedy przez kilka godzin jesteśmy non stop w ruchu. Nie mamy czasu, żeby gdzieś w spokoju napić się wody czy herbaty. Ale z drugiej strony, to jest fajne, bo cały czas coś się dzieje.

- Podczas imprezy, zwłaszcza całodniowej, często przychodzi kryzys: kiedy już nic się nie chce - mówi Kuba.

Nic dziwnego: na miejscu są od rana, a do domów wracają o północy albo i później.

Da się zarobić, nie dorobić

- Miłe natomiast jest to, że często mamy kontakt z gwiazdami - opowiada Kuba. - To fajne uczucie, gdy barierki i ochrona oddzielają gwiazdę od piszczących tłumów, a my po prostu sobie stoimy i rozmawiamy z nią jak gdyby nigdy nic. Większość z nich to naprawdę zwyczajni ludzie.

I cały czas poznajemy nowe osoby, nie tylko gwiazdy - dodaje Staszek, który zapytany o wpadki na scenie, odpowiada: - Przejęzyczenia są na porządku dziennym. Jeśli masz siedem stron z nazwami sponsorów, to nie ma cudu: musisz się w którymś miejscu machnąć. Pamiętam jedne z dożynek gminy Olszewo-Borki. Z wójtem, Krzysztofem Szewczykiem, znaliśmy się od lat. A gdy miałem go zaprosić na scenę: czarna dziura, zapomniałem jak się nazywa. Przypomniało mi się w ostatniej chwili. Od tej pory zapisuję na kartce imię i nazwisko każdego.

Ile zarabiają na konferansjerce? Szczegółów nie zdradzają, ale...

- Jeśli w sezonie, który trwa od kwietnia do października, mamy kilka większych imprez, to faktycznie da się nawet nie dorobić, a zarobić - mówi Kuba Rutka. - Dodam, że moi znajomy, znani lektorzy i konferansjerzy, choć z mniejszym doświadczeniem niż nasze, za imprezę dostają od 2,5 do 3 tys. zł na rękę. W Ostrołęce taka stawka, nawet rozłożona dla dwóch konferansjerów jest nie do pomyślenia.

Śpiewa, żartuje, zagaduje

Do rubryki „zyski z konferansjerki” Agnieszka Kornaga-Bałdyga wpisuje nie tylko gotówkę.

- Są inne szanse na dorobienie i wiążą się pewnie z większymi pieniędzmi - mówi. - Ale jak kocham ludzi: od małego do seniora. I ze spotkań z nimi na imprezach, które prowadzę, czerpię energię, radość, satysfakcję.

Pani Agnieszka jest w ogóle wyjątkowa, bo jest jedyną - albo jedną z niewielu - kobietą w mieście, która zajmują się konferansjerką (na co dzień pracuje jako pedagog szkolny w Szkole Podstawowej nr 5).

- Od zawsze lubiłam przebierać się, tańczyć, śpiewać. Pasję tę rozwijał we mnie mój ojciec, który podczas moich występów akompaniował mi na akordeonie - tak mówi o swoich początkach „scenicznych”.

Oczywiście droga od popisów na scenie do prowadzenia imprez masowych była długa. Ale nie sposób jednego od drugiego oddzielić. Nierzadko - a zwłaszcza podczas nieprzewidywalnych przerw w programie - pani Agnieszka wychodzi do publiczności, wspólnie z nią śpiewa, żartuje, zagaduje (jak nam mówi, uwielbia, gdy ludzie się z nią i ze sobą integrują, wspólnie bawią). Zaskakujące jest to, że mimo wieloletniego doświadczenia, pani Agnieszka za każdym razem musi radzić sobie z tremą.

- Nieraz słyszę, że nie widać po mnie stresu. Prawda jest inna. Pierwsze pół godziny imprezy jestem poddenerwowana, zawsze mnie ściska w żołądku. To nie przez brak wiary w siebie, z tym nie mam problemu. Po prostu wiele od siebie wymagam. Dlatego zawsze staram się wcześniej przyjechać na miejsce imprezy, nawet jak jestem tam już po raz dziesiąty. Obserwuję uczestników, wczuwam się w klimat, a później to wszystko wykorzystuję.

Takie spostrzeżenia mogą się później przydać. Bo konferansjerka to zawód z tych, co to nie da się niczego tak naprawdę zaplanować.

I ja nawet nie lubię planować imprez. W ogóle prowadzący to ma przechlapane. Musimy dbać o masę rzeczy. Często jest to niedoceniane.

Tym bardziej, że czasem pracują nieodpłatnie. Gdy w grę wchodzi impreza charytatywna bądź akcja społeczna, pani Agnieszka, Staszek i Kuba pomagają za darmo.

Pani Agnieszka „żadnej pracy się nie boi”. Jeśli trzeba, wcieli się w każdą postać.

- Kiedyś zastanawiałam się czy jakiejś imprezy nie podjęłabym się prowadzić. Nie znalazłam takiej. Prowadziłam imprezę na Mazurach, stojąc na tratwie. Trochę się bałam, bo nie umiem pływać.

Na jednym z festynów, gdy na parę chwil odłożyła mikrofon, podczas tańca zerwała ścięgno. Ale że miała być konferansjerem na zbliżającej się imprezie, to z obietnicy się wywiązała i na scenę wjechała… na wózku inwalidzkim, z nogą w gipsie. Kiedy indziej połamała obcasy w butach. Na szczęście sytuację uratował kolega, który skleił je, zanim zdążyła wejść na scenę.

- Ale i tak najbardziej denerwowałam się, gdy prowadziłam spotkanie z ówczesnym trenerem reprezentacji Polski w siatkówce, Stephanem Antigą. Kocham siatkówkę, jeździłam na mecze i wiadomo, co Polacy razem z nim osiągnęli (w 2014 r. zostali mistrzami świata - red.). Nogi mi się tak trzęsły… Odezwał się we mnie kibic i bałam się, że sobie nie poradzę. To dla mnie był zaszczyt, a i przeżycie, które na zawsze już ze mną zostanie.

Robert Majkowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.