Robert Majkowski

Repatrianci z Kazachstanu: Czujemy się już ostrołęczanami

Repatrianci z Kazachstanu: Czujemy się już ostrołęczanami
Robert Majkowski

Repatrianci z Kazachstanu opowiadają jak się zmieniło ich życie po przeprowadzcedo Ostrołęki, co cenią w naszym mieście, a także o swoich bojach z... liczebnikiem trzydzieści trzy

Mówią, że największe marzenie ostatnich lat udało się im spełnić: przylecieli do Polski, z nadziejami na lepsze życie. Trafili do Ostrołęki. Czy wszystko poukładało się po ich myśli?

- To jak wam się żyje w Ostrołęce? - pytam rodzinę repatriantów z Kazachstanu.

- Dobrze. Ja pracuję, żona pracuje, córka już pierwszą klasę skończyła - wylicza głowa rodziny Walery Bondarowski.

Prawie 2,5 roku temu razem z żoną i dziećmi przyleciał do Polski ze stolicy Kazachstanu, Astany. Do Ostrołęki zaprosiły ich władze miasta. Żyć na Wschodzie nie chcieli z wielu powodów. Istotne były kwestie kulturowe, religijne, dla pana Walerego osiedlenie się w kraju przodków, ale niemałą rolę odgrywały zwyczajne problemy życia codziennego. Największym dla Bondarowskich były warunki mieszkaniowe. W Astanie mieszkali we czworo w jednym wynajmowanym pokoju, na zaledwie 18 metrach kwadratowych! To niebo a ziemia w porównaniu z tym, co otrzymali w Ostrołęce („otrzymali” to oczywiście pewne uproszczenie, ponieważ właścicielem mieszkania w bloku socjalnym przy ul. Braterstwa Broni jest miasto).

- Tu mamy 49,5 m kw. To duża różnica i wystarczający dla nas metraż. Mamy dwa pokoje, kuchnię - zachwala pan Walery.

W długiej kolejce do przedszkola

Ważne było dla nich także to, że w Ostrołęce dzieci od razu poszły do przedszkola. W Astanie to nie było takie oczywiste.

- Tam jest za dużo dzieci, a za mało przedszkoli - tłumaczy pan Walery.

- Publiczne zostały zlikwidowane - dodaje jego żona Swietłana. - Posprzedawano je. Prywatni właściciele w ich miejsce założyli bary, kawiarnie, biura... Trzeba czekać nawet kilka lat w kolejce do przydziału miejsca dla dziecka. Zdarzają się sytuacje, że dziecko chodzi już dawno do szkoły, a jego rodzice odbierają telefon z informacją, że zwolniło się właśnie miejsce dla niego w przedszkolu.

Taka sytuacja to raj dla właścicieli prywatnych przedszkoli. Pobyt w nich jest drogi. Nie każdego więc na niego stać.

- Ponadto tylko 2-3 dni w roku można było odebrać chorobowe na dziecko. Dłużej już nie, bo od razu traciło się pracę. W Polsce nie ma problemu z chorobowym, gdy dzieciak choruje - zauważa pani Swietłana.

Nie oczekiwała, że od razu będzie dyrektorką

Praca to w ogóle temat rzeka. Pan Walery w Kazachstanie był kierowcą, u nas znalazł zatrudnienie w Stacji Segregacji Odpadów Komunalnych. Praca do lekkich pewnie nie należy, a i zapachy czasem pewnie są nie do zniesienia, ale mężczyzna jest zadowolony.

- Taka to po prostu specyfika pracy - kwituje krótko.

Jego żona na początku znalazła zatrudnienie w Szkole Podstawowej nr 10 - pomagała w szatni, w sprzątaniu. Potem przeniosła się do Zespołu Szkół nr 4, na osiedlu Wojciechowice, bliżej miejsca zamieszkania. Nie ma co ukrywać, dla niej zawodowo to pewien krok w tył: przez kilkanaście lat pracowała w sklepie, była kierowniczką.

Nie oczekiwałam, że jak przylecę do Polski to od razu zostanę dyrektorką. Trzeba pracować i starać się wykonywać swoją pracę jak najlepiej. Z opieki z miesiąca na miesiąc nie można żyć

Bondarowscy mówiąc o pracy, poruszają też temat przyszłości dzieci.

- Kazachstan to muzułmański kraj. To inna kultura, inne życie… - opowiada pan Walery. - Przez to, że nasze dzieci są katolikami, w Kazachstanie nie było dla nich przyszłości. Mogły skończyć szkoły, mieć studia, znać języki, ale nie dostałyby normalnej pracy. Normalną pracę znajdzie w pierwszej kolejności muzułmanin, rodowity Kazach. A one, gdy nie będzie chętnych, albo gdy sypnie się pieniędzmi bądź pomogą znajomi.

- W Astanie katolicy dyplom mogą włożyć do szafki. To wszystko - mówi gorzko pani Swietłana.

Bondarowscy przekonują też, że w Kazachstanie jest drożej niż w Polsce.

- Była inflacja, ceny szły w górę, a wypłaty cały czas stały w miejscu - narzeka pan Walery. - W Polsce tańsze są ubrania, produkty spożywcze.

Najpierw trzeba kupić sąsiada

„Matko Boska, jaka tu cisza i spokój” - to były ich pierwsze myśli, gdy przyjechali wreszcie do Ostrołęki. To nadal ich urzeka w naszym mieście, niejako w kontrze do Astany czy Warszawy. Dodają też, że dogadują się też z innymi ostrołęczanami.

- W Kazachstanie jest takie powiedzenie, że najpierw trzeba kupić sąsiada, dopiero później mieszkanie - wskazuje pani Bondarowska.

Im chyba się to udało:

- Gdy nie mieliśmy samochodu, sąsiedzi podwieźli do lekarza. Gdy pracowaliśmy, a przez dwa tygodnie nie było z kim dzieci zostawić, zaopiekowały się nimi sąsiadki. Innym razem sąsiadka pomogła mi złożyć wniosek w urzędzie - wylicza pani Swietłana, która dodaje, że starają się odwdzięczać, gdy tylko mogą.

Mają znajomych w Ostrołęce. Spotykają się też z innymi repatriantami: rodziną mieszkającą w Pełtach w gminie Myszyniec. Miło wspominają Dni Ostrołęki, festyn osiedla Wojciechowice, jubileusz Ostrołęckiego Towarzystwa Budownictwa Społecznego.

Polski? Katastrofa!

Po przyjeździe do Ostrołęki musieli też poradzić sobie z językiem polskim. Pan Walery musiał się z niego podszkolić. Dzieci i pani Swietłana w ogóle nie mówili po polsku. Para przez trzy miesiące miała intensywny kurs języka polskiego. Pani Swietłana zapytana o naukę odpowiada jednym słowem: katastrofa! Tak ciężko szła jej edukacja. Choć rozmawiając z nią, nie odnosi się wrażenia, że było aż tak źle. Mówi płynnie, czasem tylko przeplatając rosyjskie zwroty z polskimi.

- Pamiętam jak dwa, trzy dni uczyłam się wymówić słowo „trzydzieści trzy” - mówi z uśmiechem. - To był prawdziwy dramat. O znaczenie i wymowę słów podpytywałam koleżanki z pracy. Gdy kończyłam pracę w szkolę, a miałam jeszcze chwilę czasu, zaglądała do biblioteki, aby poćwiczyć i poczytać książki dla dzieci.

Najwięcej problemów z językiem miała na początku Milana.

- Zablokowała się. Tak się zestresowała, że przestała mówić i po rosyjsku, i po polsku - mówi pani Swietłana.

Ciężka praca w domu, ale też w przedszkolu przyniosła jednak efekt. I Milana płynnie mówi po polsku (podczas naszej rozmowy hasa z rówieśnikami na pięknym placu zabaw przed blokiem).

- A syn to niemal od razu nauczył się polskiego! - dodaje pan Walery. - Miał oczywiście trudności, ale szybko sobie poradził.

Co ciekawe, w ich mieszkaniu unika się rozmów po polsku.

- Chcemy, żeby dzieci dobrze znały rosyjski - wyjaśnia pan Walery. - Przyda im się to w przyszłości.

Z tego względu nie raz dochodzi do zabawnych sytuacji.

- Kiedyś Milanę poprosiłam: prinesti stul - przypomina sobie gospodyni. - Ona się zdziwiła i pyta: jaki stół? Nie ma tu stołu.

W końcu panie znalazły nić porozumienia. Ale przy okazji mama została skarcona przez córkę: „Mamo, to jest krzesełko, a nie żaden stół” - powiedziała.

Powrót do Ostrołęki bez żalu

Przez te 2,5 roku życia w Ostrołęce do Kazachstanu polecieli tylko raz, w te wakacje. Spędzili dwa tygodnie lipca w Astanie. Wracali do Ostrołęki bez tęsknoty za tym, co zostawiają.

- Dzieciaki dopytywały: Kiedy wracamy do domu? Dla nich tu jest ich dom - mówi pani Swietłana.

- Tak, chyba już czujemy się ostrołęczanami - wtrąca jej mąż. - Niczego nam tu nie brakuje. Choć nie: byłoby nam lepiej, gdyby w Polsce mieszkała też nasza rodzina. W Kazachstanie mam siostrę, brata. Brat nawet złożył papiery, żeby przyjechać na stałe do Polski.

Bondarowscy, tak jak każdy, mają też marzenia.

- Chciałbym pobudować tutaj dom, nie za duży - zdradza pan Walery, rozpromieniając się na myśl o takich planach.

Robert Majkowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.